Przechodząc wczoraj przez krakowski Rynek, mój wzrok padł na stoisko z podpiekanymi pierogami. Przez głowę przeleciała mi myśl, aby wystrzegać się aż tak zbiorowego jedzenia, ale stwierdziłam, że może spróbuję, może polecę je na blogu wszystkim tym, którzy udają się do Krakowa… Ale tak naprawdę myśl była jedna: jeść!!!, teraz!!!
Zamówiłam porcję pierogów (sztuk 6), trzy ze szpinakiem, trzy z kapustą i grzybami. Zasiadłam ochoczo z turystami przy drewnianej ławie i zaczęłam konsumować. Przy drugim miałam „lekki odrzut”, ale stwierdziłam, że marudzę, bo przecież wiem, ze pierogi mojej mamy są najlepsze i że żadne im nie dorównają, a przecież kuchnia mamy daleko, moja zamrażarka z jej pierogami też, a tu trzeba coś zjeść, bo nie samą sztuką człowiek żyje itd. Obserwowałam też dwóch chłopców, którzy jedli pierogi obok mnie. Też marudzili ojcu, który wybrał akurat pieczoną kiełbasę zamiast pierogów, czego bardzo mu zazdrościłam.
Pierogowe ciasto, było twarde jak skała, więc zrezygnowałam z jego jedzenia. Fuj! Farsz był wyrazisty – było go sporo i miał smak, ale wybitny nie był (w kapuściano-grzybowym pierogu grzyby były w ilosci sladowej). Zniecierpliwiona wyrzuciłam tackę do kosza.
I taka moja refleksja: nigdy więcej! Choć jestem turystką dość często, nigdy nie zaszkodziło mi jedzenie sprzedawane na ulicy: od Indii, po jakąś chatkę ulepioną z błota i słomy, gdzie sprzedawano jedzenie. Po pierogach z Rynku, z pięknego kramiku ze stylowymi patelniami i „równymi” pierogami – tak. Wieczorem niesmaczne pierogi ułożone w moim żołądku dały o sobie znać. Wspomogłam się farmaceutykami. Noc przeżyłam. Dziś jestem na diecie. Powoli dochodzę do siebie.
Ostatnio mam sporo uwag do tego co proponuje miasto Kraków turystom. Zarówno myślę tu o rozrywce, kulturze, jak i o kulinariach i wreszcie cenach, które zbliżają się do europejskich. A przede wszystkim do podania tych „atrakcji” gościom odwiedzających Kraków. Odsyłam Was do przeczytania paru postów na blogu Magdy Ujmy:tu i Nieustanne swięto.
Trzy czwarte dnia dzis oraz pół dnia wczorajszego prawie nic nie jadłam. Pierwszy, większy posiłek, który spożyłam to pasta ze swieżymi pomidorami, bazylią i mozzarellą. Większosć mojego życia nie lubiłam makaronów. Przekonalam się do nich (a raczej zakochalam się w nich) będąc na stypendium w Toskanii we Wloszech. To proste danie często jadłam w pięknym otoczeniu - ogrodu oliwnego oraz starych zabudowań z podcieniami. Gotowała dla nas lokalna, prawdziwa włoska mamma z rodziną. Do tego czerwone wino lane z beczki. Dolce vita!!!
czwartek, 26 sierpnia 2010
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
3 komentarze:
no tak, smutne doswiadczenie...
w Azji jeszcze sie nie zatrulem, choc w Indiach mialem duze opory z jedzeniem na ulicy ...
spartolic pierogi...okropne, może mrozone były...
Leonard,
w Indiach nie miałam oporów przed ulicznym jedzeniem, ale przyznaję - miałam swoją taktykę. Nie poszłam na żywioł ;-)))
Beata,
Ty to mądra kobieta jesteś! Tak, pierogi były pewnie mrożone i tylko poddane obróbce na patelni, co było nie wystarczające. Martwię się o tych dwóch chłopców. Pewnie odchorowali. Jedli pierogi z mięsem. Nie chcę sobie nawet wyobrażać jak się czuli potem.
W tej chwili na Rynku odbywa się XXXIII Festiwal Sztuki Ludowej. Oprócz sztuki ludowej, rękodzieła i szeroko pojętego folkloru, jest też jedzenie. Pierogi to niewypał, ale oscypka z żurawiną polecam ;-)
Prześlij komentarz