Znów długo nie pisałam, bo po pierwsze jestem przed wystawą we Wrocławiu, a po drugie chorowałam i nie mogę z tego przeziębienia wyjść. Ale jest coraz lepiej … tak mi się wydaje.
Dziś przypomniałam sobie jedną z wypraw na japońską prowincję. To była niezaplanowana podróż, a właściwie miała być inna, ale B. zamarzył sobie odległe miejsce nad Morzem Japońskim. Wyruszyliśmy w okresie zwanym Golden Week (początek maja), co dla Japończyków oznacza podróżowanie po ich ojczystym kraju. Japończycy strasznie są spięci jeśli chodzi o ten czas. Głównie objawiało się to w pytaniach czy mamy już zarezerwowany pokój w hotelu, hostelu, gest roomie itd. Nie wiadomo o co im chodzi, bo kiedy przyjechaliśmy do jednego z hosteli w Osace i pani przywitała nas pytaniem czy mamy rezerwację i kiedy usłyszała, że nie, to mocno zatroskana szukała w komputerze wolnego pokoju i kiwała głową, że będzie trudno, że to wręcz niemożliwe… Po otrzymaniu jednak pokoju w stylu japońskim i zagospodarowaniu się, szybko zauważyliśmy, że wieeeellllkiiii, przepastny hostel jest zupełnie pusty. Ale to zachowanie jest typowo japońskie ;-) Reguła mówi, że w tym czasie powinien być tłok, więc odgrywamy scenę, że on jest. Nikt przecież nie pouczył co robić jak go nie ma.
Na japońską prowincję jechaliśmy paroma pociągami lokalnymi. B. twierdził, że to niedaleko. O! Zaledwie jedno machniecie palcem na mapie ;-) A tymczasem podróż trwała cały dzień, zwłaszcza zwykłymi pociągami, choć muszę przyznać, że droga i ludzie spotkani po drodze byli ciekawi. W hostelu znowu to samo: czy mamy rezerwację, MAMY i oczywiście hostel jest pusty. Znów pokój w stylu japońskim, trochę skromny, ale to już hostel na prowincji, prowadzony przez starsze małżeństwo. Ponieważ, tak jak wspomniałam wcześniej, jechaliśmy cały dzień, więc po drodze zjedliśmy prawie wszystko co mieliśmy ze sobą (nie było czasu na stołowanie się w restauracjach). I tu mała dygresja: zawsze kiedy udajemy się w jakąkolwiek podróż mamy ze sobą jedzenie. Nawet jak podróżuję w sprawach zawodowych i nocuję w pokojach ambasady czy konsulatu (zwłaszcza tam, bo zazwyczaj są one usytuowane w miejscach ekskluzywnych, gdzie nie ma pod ręką spożywczaka), biorę jedzenie. Pierwsze co zrobiliśmy, to zaczęliśmy szukać japońskiego sklepu. Był taki jeden, tylko, że w nim nie było rzeczy jadalnych. Tzn. były, ale do obróbki cieplnej, a my takich możliwości nie mieliśmy. W okolicy nie było żadnej restauracji, tzn. była, ale poza sezonem zamknięta. A może jest jakieś miasto obok. Tzn. jest, ale o tej porze można dostać się tylko samochodem. Na kolację zjedliśmy…resztki, choć dziś już nie wiem co mogło być tymi resztkami (pamiętam tylko, że były z Polski ;-)). B. nawet oddał mi jedną kromkę więcej, jako że byłam kobietą w ciąży. Za oknem było ciemno, dałabym głowę, że słyszałam wycie, podłoga skrzypiała, wiatr huczał… Jestem kolekcjonerką takich chwil… Cdn.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz